Dodatkową atrakcją byl niewątpliwie fakt, że jechaliśmy wzdluż granicy z Irakiem, która białą kreską rysowała się na ekranie naszego GPS-u. Felipe i Bart smacznie chrapali na tylnym siedzeniu Land Rovera, a Bela od czasu do czasu przebudzał się, próbując przejąć kierownicę. Podczas jednej z takich pobudek, gdy dyskutowaliśmy o prawdopodobieństwie spotkania z Kurdyjskimi bojownikami, biała linia na GPS-ie najpierw zaczęła nerwowo zbliżać się do środka ekranu (oznaczającego realną pozycję naszego samochodu), by w końcu znaleźć się po lewej stronie, co niewątpliwie oznaczło iż formalnie byliśmy już na terenie Iraku. Ten interesujący incydent zbiegł się w czasie z momentem zawahania co do wyboru drogi na górskim rozjeździe, co tylko utwierdziło nas w przekonaniu, że jednak jesteśmy już w tym bardzo popularnym w ostatnio w mediach kraju. Dodatkowo, od dłuższego czasu nie było również żadnych posterunków tureckiego wojska. Była noc, środek gór i siarczyste zimno, a cała droga pokryta była śniegiem. Od razu przypomniały mi się sceny z "Tylko dla orłów" i czekałem na moment, gdy w powietrze wyleci raca oświetlająca i zaczną się odgłosy strzałów. Nic takiego się nie stało, natomiast natrafiliśmy w pewnym momencie na wioskę ukrytą w górach, w której mnóstwo było transporterów oraz jedna żółta taksówka (?). Nie zatrzymując się, ani nie patrząc w bok, powoli przez nią przejechaliśmy, chodź nasze reflektory na dachu Land Rovera oraz łódzkie rejestracje zmieszały trochę pojedynczych mieszkańców, którzy mieli okazję stać właśnie przy drodze.
Powiem szczerze, że po wyjeździe z wioski, odetchneliśmy z Piotrkeime z ulgą, a po kilku kilometrach nawet psotna biała linia na naszym GPSie wróciła na poprawną, prawą strone ekranu. Taka to była nasza mała, 30-minutowa wyprawa zieloną granicą do Iraku...
(text by Pablo)
No comments:
Post a Comment